Pierwsza parafia, pierwsze spotkanie z wiernymi. Dużo dziś było adrenaliny?
Nie ukrywam, że gdy wychodziłem do ołtarza, towarzyszyły mi silne emocje. Wiadomo, człowiek przychodzi jako nowy wikary, czuje się oceniany. Zresztą zawsze miałem lęk przed wystąpieniami publicznymi.
Zupełnie tego nie widać.
To znaczy, że dobrze się maskuję (śmiech). Mam odruchy aktorskie, gdyż od małego występowałem w teatrze. Wiem, co robić, by panować nad zdenerwowaniem. Dziś po prostu szukałem wzrokiem osoby, która życzliwie by na mnie patrzyła. No i zauważyłem jedną uśmiechniętą panią. Nie wiem, czemu ona się uśmiechała, ale było mi łatwiej.
Jak, poza tą jedną panią, powitało księdza Blizne?
Bardzo dobrze. Spotkałem się z dużą otwartością i życzliwością parafian. Podchodzili, żeby pogadać, przywitać się, łamali moje skrępowanie uśmiechem.
Skąd ksiądz do nas przybywa?
Przybywam z Warszawy. Wychowywałem się na Wawrzyszewie. Jednak mój „rodzinny” kościół pod wezwaniem św. Marii Magdaleny poznałem dopiero w wieku dorosłym, kiedy przyszedłem do zakrystii i powiedziałem, że chciałbym być klerykiem i potrzebuję zaświadczenia. Wcześniej nikt mnie w tym kościele nie znał, bo nie za często tam bywałem… O takich jak ja mówi się, że zostali powołani „z ulicy”.
Co to znaczy?
Moja droga do seminarium nie była prosta. Dorastanie i wczesna dorosłość były czasem buntu. Na studiach mieszkałem w różnych miejscach, z różnymi ludźmi – mogę to nazwać okresem „błędów i wypaczeń”. A tu nagle powrót do kościoła.
W jakim był ksiądz wtedy wieku?
Miałem dwadzieścia pięć lat i zdążyłem już skończyć studia inżynieryjne na Politechnice Warszawskiej. Studiowałem na Wydziale Elektrycznym, na specjalizacji: maszyny elektryczne.
Kim się jest po takich studiach?
Potocznie elektrykiem. Po studiach przez kilka lat pracowałem w swojej branży – m.in. pisałem proste algorytmy do badania pola magnetycznego, np. w tramwajach i innych miejscach.
Jak doszło do nagłego nawrócenia?
Zawsze, gdy o tym mówię, trochę się krępuję, bo niektórym moja historia może się wydać niepoważna… Otóż gdy miałem 25 lat, interesowałem się polityką, oglądałem więc na Youtubie różne filmiki na ten temat. Pewnego dnia słuchałem akurat jednego redaktora i on zaczął swój wywód następującym stwierdzeniem: „Dzisiejsi filozofowie mówią, że prawda nie istnieje, ale skoro mówią, że prawda nie istnieje, to wypowiadają jakąś prawdę, więc sami sobie zaprzeczają.” On rzucił to tylko jako wstęp, a ja… zupełnie się na tym „zawiesiłem”.
Co było najbardziej uderzające w tej wypowiedzi?
Słowo „prawda”. Zacząłem wpisywać do wyszukiwarki właśnie to hasło: „prawda”, i jeszcze „filozofia”. No a wiadomo, że jak się czegoś słucha na Youtubie, to od razu wyskakują nowe propozycje. W pewnym momencie wyświetliło mi filmik o którymś z filozofów chrześcijańskich, następnie przekierowało na dominikanów i o. Krąpca, a potem na Karola Wojtyłę. No i nagle się okazało, że od miesiąca słucham bardzo dużo o filozofii, ale takiej, która popiera chrześcijaństwo lub wykazuje wręcz, że jest ono prawdziwe. Zadałem więc sobie pytanie: dobrze, to chrześcijaństwo jest prawdą czy nie? No bo jeśli nie, to nie ma się nad czym zastanawiać. A co, jeśli jest…? Postanowiłem to sprawdzić.
Jak to się robi?
Najzwyczajniej w świecie zacząłem się modlić. Sięgnąłem po różaniec. Odmawiałem go zgodnie z instrukcją znalezioną w Internecie. I wtedy nagle coś zaczęło się dziać. Po prostu… zacząłem wierzyć.
Dwa lata później był już ksiądz w seminarium. Jak pojawił się głos: „Pójdź za Mną!”?
Po nawróceniu ogarnął mnie neoficki zapał; chęć, by iść na całego. Poszedłem nawet na rozmowę do seminarium, ale suma summarum stwierdziłem, że potrzebuję czasu. I rzeczywiście, przez kolejne dwa lata spokojnie sobie pracowałem, nie myśląc już o kapłaństwie. Potem jednak ta natarczywa myśl zaczęła wracać: „jednak spróbować, jednak spróbować”. Wtedy trafiłem do prenowicjatu u dominikanów w Krakowie.
Czemu do zakonu?
Pomyślałem, że będzie to dobre miejsce, by zbadać powołanie, bo przecież lubiłem zgłębiać intelektualny aspekt wiary, a za dominikanami stoi wielki dorobek naukowy, święty Tomasz, świetny system kształcenia... Jednak już po tygodniu przyszło poznanie: „Boże, ja tutaj dla dobrych studiów przyjechałem, a nie za Panem Jezusem”. Z miejsca poszedłem do ojca odpowiedzialnego za prenowicjat i powiedziałem: „Dziękuję, to nie dla mnie”.
Co ksiądz czuł: zawód czy ulgę?
Ulgę i radość, że nie muszę zostawać zakonnikiem! Pomyślałem: no to wszystko jasne, jednak nie mam powołania. Potem miałem jeszcze dziewczynę, no ale pół roku później wróciła ta sama myśl, przyciąganie; i to w dość intensywny sposób. „Jednak spróbować, jednak spróbować”... Byłem już zmęczony i pogubiony. W końcu usiadłem i po prostu zawierzyłem wszystko Panu Bogu w modlitwie. Powiedziałem Mu: dobra, idę do zwykłego szarego seminarium diecezjalnego, tam, gdzie mi się wcale nie chce iść, gdzie nic mnie nie przyciąga… Ale właśnie tam pójdę, żeby rozeznać swoje powołanie. No i poszedłem.
Jaka była reakcja rodziny i otoczenia?
Kiedy przyszedłem i powiedziałem, że chcę być księdzem, moja mama się popłakała – oczywiście ze smutku. Nie wiedziała, co się dzieje, nie widziała żadnej spójności między moją decyzją a tym, jakiego mnie znała od dziecka. Tata powiedział, że będzie mnie odciągał, w dobrym tego znaczeniu - żeby sprowokować mnie do stanięcia w prawdzie. Jednak potem, gdy byłem już w seminarium, a on zorientował się, że to chyba rzeczywiście nie są żarty, odpuścił i zaakceptował mój wybór, choć lepszym słowem będzie chyba „tolerancja”. Myślę, że rodzicom nie było łatwo. Jestem jedynakiem.
Jak ksiądz przeżył czas seminarium? Mówi się, że jest to swoisty „czas ciosania” kleryków.
Nie jest tak źle, jak sobie wyobrażamy, ale oczywiście są ograniczenia, jest formacja. Nagle nie mogę wyjść na ulicę, bo ktoś mówi, że mi nie wolno. Wcale nie było łatwo z siebie rezygnować. Po czterech latach przyszedł kryzys. Już mi się nie podobało w seminarium, czułem, że nie jest ono dla mnie rozwijające, choć tak naprawdę było – bo to był akurat dołek w sinusoidzie, w całym tym procesie formacji. Poprosiłem o roczny urlop. Ojciec duchowny obiecał, że wybierze mi dobre miejsce. Trafiłem w góry, do Stryszawy, do wspólnoty o nazwie „Galilea”. Pomagałem tam jako kleryk w domu rekolekcyjnym i w kaplicy.
Co dało księdzu to doświadczenie?
Przez pierwszy miesiąc strasznie się męczyłem, wszystko wydawało się dziwne. To była wspólnota charyzmatyczna, a ja nigdy wcześniej nie miałem z czymś takim do czynienia. Potem jednak okazało się, że to doświadczenie jest mi bardzo potrzebne. Pozwoliło zdystansować się do opinii i pozorów związanych z seminarium, np. że wszystko jest tam głupie i w ogóle niepoważnie mnie tam traktują. W Stryszawie znów przesunąłem celownik na Pana Boga, z jakichś pomniejszych rzeczy, które finalnie nie mają przecież znaczenia. Gdy zaczynałem urlop, moja wiara była przytłumiona wątpliwościami. We wspólnocie ją odzyskałem – bo znalazłem się w miejscu, w którym naprawdę dzieją się Boże dzieła, a ludzie są życzliwi, szczerzy i radośni, gdyż czerpią od Pana Boga i promieniują Nim na zewnątrz. Doświadczenia głoszenia Słowa odmieniło mnie, otworzyło i dało siłę. Nigdy wcześniej nie byłem we wspólnocie i widocznie tego mi brakowało. Po roku wróciłem do seminarium, a dziś jestem księdzem.
Można chyba stwierdzić, że wiodła do tego bardzo żywa droga, pełna zwrotów i walki wewnętrznej.
Moja droga nie była prosta. Było wiele cierpienia, przeżywania, łez, kryzysów i słabości ludzkiej… Z jednej strony wiedziałem – wszystko na to wskazywało - że to jest droga dla mnie, lecz w tym samym czasie odzywał się we mnie stary człowiek, który chciał mnie przekonać, że jednak nie ma co rezygnować z pewnych rzeczy. No ale jak widać Pan Bóg sobie z tym poradził. Wystarczyło zaufać Mu w kluczowych momentach - że jeśli to jest Jego dzieło, On będzie się tym będzie martwił, On mi to powołanie pokaże, udowodni.
Porozmawiajmy o przyszłości. Czy może nam ksiądz zdradzić jakieś szczegóły swojego planu działań duszpasterskich w Bliznem?
Podoba mi się pomysł ks. Pawła Paligi, który wyjeżdżał w różne miejsca z parafianami. Chciałbym to kontynuować. Co jeszcze? Mam zacięcie związane ze wspólnotowym przeżywaniem, otwarciem na siebie, wspólnotą. Jak może się to objawiać? Poprzez piknik, wspólną modlitwę, nabożeństwo przed Najświętszym Sakramentem. Jak będzie w praktyce, zobaczymy.
Mamy pytanie z naszego Facebooka, od Parafianki: jaki ma ksiądz plan na spotkania z ministrantami?
Myślę, że dobrym pomysłem są cotygodniowe spotkania z ministrantami (może wraz z rodzicami?), czasem uzupełnione wyjazdem w ciekawe miejsce albo na wydarzenie kulturalne. Choć obecnie z uwagi na okoliczność pandemii kwestia wymaga jeszcze rozeznania...
Co lubi ksiądz robić w wolnym czasie?
Nadal czytuję książki filozoficzne, św. Tomasza, Orygenesa, Karola Wojtyłę. Mój tata jest z zawodu informatykiem, wychowałem się wśród komputerów i nie ukrywam, że nadal lubię tak spędzać czas. Rok temu kupiłem sobie zegarek do biegania i ku mojemu zaskoczeniu nawet udaje mi się pokonywać różne dystanse. Liczę, że tutaj uda mi się kontynuować ten nowy dobry zwyczaj.
Jeśli tak, to pójdzie ksiądz w ślady swojego poprzednika.
Pod tym względem nie ma się co porównywać, to wysoko postawiona poprzeczka! Znam ks. Pawła Paligę, bo przez jeden semestr mieszkałem z nim w pokoju. Paweł jeździł wtedy na te wszystkie maratony, półmaratony, widziałem, ile pracy i treningu w to wkładał. Miał sportowy styl życia, regularnie oddawał krew. Również dziś udowadnia, że da się pogodzić wzmożoną aktywność z kapłaństwem. Mam cichą nadzieję, że i mi się to uda.
Młodzi księża umieszczają na obrazkach prymicyjnych zdania, które pragną przyjąć jako swoiste motto swojego kapłaństwa. Co zapisał ksiądz na swoim obrazku?
M.in. zdanie, na które natrafiłem, gdy w wieku 25 lat szukałem w Internecie znaczenia słowa „prawda”. To fragment z Ewangelii Jana. Brzmi on tak: „Ja Jestem Drogą, Prawdą i Życiem”.