Major Marian Kozłowski ps. "Dąbrowa"
CÓRKA „BANDYTY”
Tak za nimi wołano, a przecież były córkami Bohatera. W ubiegłą niedzielę w sali nad zakrystią nasza Parafianka, Krystyna Kozłowska, córka Mariana Kozłowskiego, ps. "Lech Przemysław" "Dąbrowa", majora Narodowych Sił Zbrojnych, Komendanta Narodowego Zjednoczenia Wojskowego Okręgu "Bałtyk", opowiedziała nam historię swojej rodziny. Po spotkaniu zapytaliśmy jeszcze Krystyę (bo tak ją często nazywają), jak żyło się i wzrastało u boku żołnierza niezłomnego, człowieka, który swoją biografią mógłby obdzielić scenariusze kilku filmów sensacyjnych.
EPIFANIA: W jaki sposób zorientowałaś się, że wokół Twojego taty coś się dzieje, że jest inny niż ojcowie Twoich koleżanek?
Krystyna Kozłowska: Samo życie to pokazywało. Od narodzin Ewy, a po niej Anny dużo mieszkałam u Cioci Lodzi – siostry mojej Mamy, Anioła w ludzkiej skórze, bo mama była bardzo osłabiona chorobą. Szkołę podstawową zmieniałam 14 razy. Rodzice musieli się co rusz przeprowadzać, na rozkaz władzy, bo „za bardzo ludzie się już do nas przyzwyczaili”. Ja i o 4 lata starsza Elżbietą nie miałyśmy koleżanek, czasem słyszałyśmy: „córka bandyty”. Nawet gdy byłam już na studiach, zdarzało się że chodzili za mną „smutni panowie”. W stanie wojennym, gdy mój zakład strajkował, na drugi dzień po pacyfikacji dyrektor ekonomiczny „wył” na korytarzu biurowca „gdzie ta Kozłowska prowodyr strajkowy?!”...
Jak radziłaś sobie z łatką czy też raczej piętnem „córki bandyty”?
Takie stwierdzenia powodowały tylko ból, nic więcej. Kochałam mojego Ojca i ufałam mu. Wiedziałam, kim tak naprawdę jest.
Miałaś tatę bohatera, tatę niezłomnego majora, ale Twoja mama, choć stała w cieniu kart historii, też była silną i odważną kobietą.
Gdyby nie mama, ojciec by nie żył, bo to ona wyciągnęła go z ostatniego więzienia, chudego jak szkielet, ze śladami tortur, w straszliwym stanie – przez miesiąc był w stanie agonalnym – ale opiekę nad ojcem przypłaciła własnym zdrowiem. Mama „namierzyła” ojca poprzez wytrwałą metodę poszukiwania. Raz, gdy była w jego sprawie w kolejnym więzieniu UB, jeden z ubeków powiedział jej, że prędzej mu kaktus wyrośnie na dłoni, niż ona znajdzie ojca. Na szczęście stało się inaczej.
Więzienna gehenna zaczęła się po tym, jak w 1947 roku major Kozłowski podjął decyzję o skorzystaniu z amnestii i ujawnieniu się.
O to, czy należało się ujawniać, do dziś spierają się historycy. Ojciec nie miał złudzeń - wiedział, że sprawa polska została już poświęcona na ołtarzu polityki wielkich mocarstw. Kapelan mówił Ojcu, że wielu podwładnych chciałoby się ujawnić, ale nie chcą tego robić, zanim nie ujawni się ich Komendant. Ojciec podjął decyzję o ujawnieniu się, ale przed tym zwolnił podkomendnych z przysięgi. Chciał, by każdy żołnierz miał możliwość rozeznania w swoim sumieniu, czy chce się ujawnić czy nie. Taki właśnie był – zawsze dawał wolność drugiemu człowiekowi. No i jedni się ujawnili, a drudzy pod zmienionym nazwiskiem żyli jak inni. Wszyscy mieli w duszy nadzieję, że jeszcze nadejdzie czas, gdy znowu będą potrzebni.
Czy potem, podczas długich lat PRL-u Twój tata nie czuł się bezczynny?
Ojciec nigdy nie był bezczynny. Wiem, że po cichu spotykał się z byłymi towarzyszami broni. W stanie wojennym, gdy byłam w Solidarności, Tata powiedział mi: „Kruszynko, pamiętaj, że zawsze jestem gotowy”. Wiem, że nie mówił tylko o sobie. Wiedział, że jeśli zajdzie taka potrzeba, to na jeden jego rozkaz pójdzie wielu.
Znam osoby, które urodziły się w rodzinach działaczy opozycji i potem w wieku dorosłym musiały przejść terapię psychologiczną. Choć obok ich uszu nigdy nie zaświstała kula karabinu, okazywało się, że w psychice zostały ślady takie jak po pobycie na wojnie.
Przeszliśmy gehennę, ale nasz dom nie był ponury. Było dużo ciepła, miłości i poczucia humoru. Dziękuję Bogu za to, że urodziłam się w takiej rodzinie. Pamiętam piękne chwile, jak ojciec brał mnie na ręce, tańczył ze mną, jak wspólnie śpiewaliśmy czy omawialiśmy sprawy. W tej naszej historii bardzo pomogła nam Wiara.
Co o Bogu mówił major Kozłowski – człowiek, który przeszedł istną Golgotę?
W domu rodzinnym poznałam Boga Miłości, nie Boga karzącego. W trudnych chwilach zawsze uciekaliśmy się po pomoc do Boga i Maryi Matki. Na przykład jak była burza, a my mieszkaliśmy w drewnianym domu, to klękaliśmy razem do modlitwy i ufaliśmy, że Bóg nam pomoże. I tak oczywiście się działo. Przez całe życie. Bóg pomaga.
Z drugiej strony od końca drugiej wojny światowej ludzie nie przestają zadawać sobie pytania o naturę zła i destrukcji…
Pytasz, jak to możliwe, że człowiek może tak się upodlić? Chłopcom z Hitler Jugend kazano kupić sobie psa, opiekować się nim, bawić, tresować. Pies stawał się przyjacielem i wtedy kazano go torturować.
Kaci byli ludźmi, którym złamano dusze?
Tato opowiadał kiedyś jak siedzieli w kilkanaście osób w piwnicy UB bez światła i najpierw ich głodzono, a później przyniesiono beczkę słonych śledzi. Ojciec prosił współwięźniów, by tego nie jedli, ale niektórzy nie wytrzymali i najedli się, a potem wprost wyli z pragnienia... Ale dla tych, którzy nie sięgnęli po śledzie, to też była tortura. Umierasz z głodu i… nie możesz zjeść.
Major Kozłowski nie zaznał wytchnienia aż do śmierci. Do ostatnich dni był inwigilowany.
Tak, zawsze gdy w Polsce miały miejsce jakieś rewolucyjne wydarzenia, pod dom podjeżdżali „gazikiem” i zabierali ojca. Pamiętam taką brązową teczkę, w środku było mydło, ręcznik, coś do golenia, piżama, kapcie. Jeszcze pół roku przed śmiercią Ojca w jego aktach zapisano, że jest „niebezpieczny”... Tata zmarł w 1986 roku na trzeci zawał serca. Lekarz powiedział, że nawet, gdyby go miał na stole operacyjnym, nie uratowałby go. Bo Jego serce rozpadło się na kawałki.
rozmawiała Paulina Konieczna