Świadectwo – czas oczekiwania wraz z Maryją
Adwent to dla mnie po raz kolejny czas powrotu do początku, wyczekiwania, poznawania na nowo Jezusa, czas nawrócenia, powrotu do źródła i przyjęcia niejako na nowo z rąk Maryi Jej Syna. Wiem że Ona nic nie zostawia dla siebie – to co najcenniejsze, najdroższe jej sercu, daje mi. Maryja wie, że tylko On może dać mi nowe życie.
Chciałam się z Wami podzielić moją Drogą do Boga wraz Maryją, przez Maryję i w Maryi. Tym jak Ona mnie przez lata prowadziła, uczyła kochać, przekraczać mój lęk, jak uczyła zasłuchania, jak każdego dnia uczy mnie, tego, co dla mnie najtrudniejsze – zaufania.
Nie od razu widziałam Ją w swoim życiu, ale Ona zawsze widziała mnie, stała niejako w cieniu, ale zawsze przy mnie. Dlaczego z boku? Bo taka jest Maryja, w żaden sposób nie przesłania sobą Boga. W chwili, kiedy jej serce przeszywał największy ból – słyszy od swojego konającego Syna – oto Twój Syn, oto Twoje Dzieci … zaopiekuj się nimi, bądź im Matką. I w tym momencie Matka Boga stała się Matką nie tylko tworzącego się Kościoła, ale stała się Mamą Moją i Twoją, na zawsze… nieodwołalnie. A do Jana, czyli do mnie i do Ciebie Chrystus mówi – oto Matka Twoja… i Jan ją wziął do siebie.
Wzrastałam w domu przepełnionym przemocą fizyczną i psychiczną, gdzie alkoholizm ojca nadawał rytm dnia…
Kiedy miałam ok. 2,5 roku uległam bardzo poważnemu wypadkowi, spadłam z wysokości około drugiego piętra na podwórko wyłożone kamieniami. Stan mój był krytyczny. Obrażenia głowy, operacja, strzępkowe informacje, niemożność zobaczenia dziecka - wtedy nikt nie wpuszczał rodziców na odział intensywnej terapii medycznej. W takich okolicznościach moja mama w swojej bezradności powierzyła mnie Maryi, poprosiła ją, aby to Ona się mną zajęła. Tak się stało – wyszłam z tego bez żadnego uszczerbku na zdrowiu. Mało tego, po opuszczeniu szpitala opowiadałam o pięknej Pani, ubranej na niebiesko, która siedziała cały czas przy moim szpitalnym łóżeczku. Nikt z personelu nie chodził tam na niebiesko ubrany. Myślę, ze to był przełomowy moment w moim życiu, kiedy to na prośbę mojej ziemskiej mamy w moje życie wkroczyła inna Mama, która już nigdy nie wypuściła mnie ze swoich dłoni…
Kiedy miałam 6 lat rodzice dostali swoje mieszkanie, z dala od poprzedniego środowiska, co wydawało się lekarstwem na całe zło. Tak się nie stało. Rozpoczął się kolejny etap w moim życiu, przepełniony chronicznym lękiem i brakiem nadziei. Kiedy miałam 8 - 9 lat, miałam dwie nieudane próby samobójcze. Nałykałam się leków, po którym w najlepszym wypadku powinnam trafić do szpitala z ciężkim zatruciem. A tu nic! Wtedy chyba po raz pierwszy dotarło do mnie, że jest Ktoś, komu na mnie zależy, że może(?) Pan Bóg ma wobec mnie jakiś plan… To wlało w moje serce nową nadzieję na kolejne lata i dało mi siłę, aby dalej żyć.
Kiedy miałam 16 - 17 lat moja mama trafiła do grupy modlitewnej i trochę na siłę zaciągnęła tam również mnie. Zostałam. To był początek liceum… i początek rewolucji w moim życiu ….
Wtedy po raz pierwszy usłyszałam – dotarło do mnie, że Bóg jest Miłością, że jest Osobą, z którą mogę wejść w relację osobową, że mogę z nim rozmawiać, mówić do niego, że On odpowiada… że On mnie kocha – kocha Miłością bezwarunkową, że nie muszę na tę Miłość zasłużyć, coś w zamian specjalnego zrobić, coś dać, że On mnie kocha tu i teraz - taką jaką jestem! Szokiem dla mnie było to, że On oddał za mnie swoje życie – za mnie, dla takiego nic! (tak wtedy o sobie myślałam).
Usłyszałam, że On ma dla mnie plan – plan na moje życie….warunek – mam mu zaufać i oddać swoje całe życie, ten cały lęk, strach, samotność, rozczarowanie, cały ten ciężar, który od lat dźwigałam.
Na owoce tego zawierzenia, nie musiałam długo czekać. Pan Bóg wywrócił całe moje życie do góry nogami. Nie zmienił świata wokół mnie, ale zmienił mnie! moje myślenie… myślenie o sobie samej, o moich rodzicach, o rodzeństwie, innych ludziach. Uzdrowił moje myślenie o Nim – mogłam godzinami rozmyślać o nim, rozmawiać z nim, rozczytywać się w Piśmie Świętym. Prawie codziennie o 6 rano byłam na Mszy, po szkole wpadałam do kościoła choćby na kilka minut na adorację, aby mu opowiedzieć co się wydarzyło, zaglądałam do kaplicy szpitalnej. Pan Bóg we wspólnocie dał mi wielu wspaniałych przyjaciół, z którymi do dnia dzisiejszego utrzymuję kontakt. W szkole postawił na mojej drodze koleżankę i jej rodzinę, która otworzyła mi drzwi swojego domu. Miałam możliwość zobaczyć jak funkcjonuje „normalna rodzina”, gdzie panuje miłość i wzajemne zrozumienie i szacunek. Pan Bóg obdarował mnie wtedy największym darem – Miłością. Wtedy nie do końca to rozumiałam – i dobrze! Człowiek obdarowany, nie umie tego Daru zatrzymać dla siebie – lecz niesie go dalej, jak Maryja…
Z racji mojej szkoły, praktyk w szpitalu, Pan Bóg stawiał mi drodze ludzi trudnych, pogubionych, niepogodzonych z bliskimi i Bogiem…. Bogu dziękuję, że wtedy było to dla mnie takie naturalne. Moje koleżanki zawsze się śmiały, że „tobie (losowałyśmy pacjentów) to zawsze się trafi jakiś dziwak, czy nieszczęśnik”. Byłam wtedy świadkiem wielu cudów i interwencji Pana Boga.
To był też czas, kiedy Pan Bóg cały smutek, rozgoryczenie, żal – zabrał. A moje serce napełnił Radością i Miłością, której nie umiem nazwać i wyrazić słowami. Moje serce było przepełnione Bogiem, którego chciałam nieść dalej i dalej. Ten czas kilku lat liceum medycznego – ok. 5lat... stał się dla mnie tak mocnym doświadczeniem Boga – mocnym fundamentem, do którego mogę wracać, który dał mi siłę, aby przetrwać i zmierzyć się z trudnościami w latach późniejszych.
„ Powrót marnotrawnej córki…”
Zdarza się że osoby, które na pewnym etapie swojego życia mają doświadczenie bliskości Pana Boga niestety odchodzą od Niego bardzo małymi kroczkami, prawie nie zauważalnie. Tak było w moim przypadku. Przeprowadzka do Warszawy, zmiana miejsca zamieszkania, dalsza nauka, ślub, potem praca, małe dzieci, zmęczenie – to wszystko powolutku najpierw oddalało mnie od Boga, potem mi Go przysłaniało, aż zajęło Jego miejsce. Było to mocno rozłożone w czasie, prawie niezauważalne. Ja ten okres nazywam czasem „bycia fizycznie w Kościele”, ale duchowo byłam zaangażowana w coś innego. Coraz bardziej byłam skupiona na sobie, na swoich brakach – co rodziło we mnie frustrację, złość, rozczarowanie i bunt.
Dałam sobie wmówić złemu, że nie ma już dla mnie powrotu do Boga, że Go zawiodłam, że On mi nie przebaczy. Ze jestem nikim! To było największe kłamstwo, ale w nie uwierzyłam ….
W międzyczasie straciłam jedną ciążę, potem kolejną, co pogarszało mój stan psychiczny i duchowy. Relacje z mężem były coraz gorsze, z czasem zaczęliśmy żyć obok siebie… Zaczęłam oskarżać siebie, męża i Pana Boga za obecny stan. Aż 12 lat temu na skutek ciąży pozamacicznej – wpadłam w totalną depresję. Nie jadłam, nie spałam, prawie nie piłam. Stałam się cieniem człowieka, przed sobą widziałam tylko czarną przepaść, która nęciła mnie, abym w nią wskoczyła. Ostatkiem sił, powtarzałam sobie „może - jutro, ”. Aż do dnia, kiedy w akcie rozpaczy zawołam do Boga „Jeśli jesteś - pomóż mi, bo umieram!”. Na odpowiedź nie czekałam długo. Kończyło mi się zwolnienie, lekarz prowadzący, jak mnie zobaczył – nie poznał mnie. Natychmiast skierował mnie do specjalisty. Dostanie się z dnia na dzień do psychiatry czy psychologa graniczyło z cudem. Nie mówiąc już o tym że byłam w takim stanie, że wiedziałam, że znajdę siłę, aby tam pójść tylko raz… Tego dnia akurat ktoś nie przyszedł i zostałam z marszu przyjęta zarówno przez lekarza jak i psychologa. Przypadek? Oni zajęli się moim ciałem i psychiką. Po kilku miesiącach byłam w stanie choć trochę realnie ocenić sytuację i świadomie dziękować Bogu za ocalenie życia.
Innym razem, kiedy leżałam w totalnej rozpaczy i planowałam swoją śmierć, zadzwoniła przyjaciółka: „Jadę na Mszę do Łodzi z modlitwą o uzdrowienie, jedziesz ze mną?... Pojechałam. Te Msze były jak akumulatory, żyłam wtedy dzięki nim. Przypadek?
Innym razem telefon od znajomej, która współorganizowała rekolekcje dla kobiet. Pojechałam! Przypadek? Tam na nowo oddałam swoje życie Jezusowi – ogłosiłam Go moim Panem i Zbawicielem.
Owoce tego zawierzenia były niesamowite - Pan Bóg zabrał ode mnie wszelki lęk i strach, myśli samobójcze – zniknęły. Rozkochałam się na nowo w Słowie Bożym, czytywałam Je w każdej, dosłownie, w każdej wolnej chwili i ciągle mi było mało. Pismo Święte jedno było w kuchni, inne w pokoju, a jeszcze inne w sypialni, tak aby mieć Je na każde wyciagnięcie ręki. To był też czas, kiedy do naszej parafii dołączył nowy kapłan, który na wiele miesięcy stał się moim spowiednikiem. Nie były to łatwe spowiedzi, bo po raz pierwszy ktoś stawiał mnie w prawdzie - pokazywał mi bardzo wyraźnie przyczynę moich upadków. Zaczął zachęcać do spowiedzi generalnej, tzw. z całego życia. Po kilku miesiącach walki (na co ci to, przecież się spowiadasz…) – podeszłam do takiej spowiedzi. Sama spowiedź, choć trwała długo, przebiegła bardzo spokojnie. Wyszłam stamtąd i pomyślałam sobie – i to już... Pierwszym owocem był Pokój, potem Radość – tak ogromna, że przez kilka nocy nie mogłam spać – i dar tzw. modlitwy nieustannej, miałam wrażenie że nawet przez sen się modlę. Chwilami wołałam do Pana: „Zwolnij, bo nie jestem wstanie fizycznie przyjmować tego Szczęścia!” To było najmocniejsze doświadczenie Boga, które dzień po dniu mam spisane. Do którego w chwili zwątpienia mogę wrócić.
Bo czym jest spowiedź – Papież Franciszek powiedział konfesjonał to nie pralka – gdzie wrzucasz od niechcenia swoje brudy. A inny kapłan, dodał: „W konfesjonale siedzi sam Chrystus, który wypatruje Cię z daleka. A gdy podejdziesz On klęka przed Tobą i sam obmywa Ci nogi – z ogromną delikatnością i czułością. Namaszcza Cię olejkiem - Duchem Świętym, odbiera od ciebie brudną szatę i nakłada Ci najlepszą - weselną. I całe Niebo się raduje z Twojego powrotu, bo wrócił ten, który był uważany za umarłego”.
„Oczyszczenie wraz z Maryją”
Kiedy wstąpiłam do wspólnoty Mamre, byłam na początku drogi oczyszczenia. To tu, we wspólnocie, rozpoczął się proces gruntownego porządkowania mojego życia, obnażania go z kłamstwa, musiałam się na nowo zmierzyć ze swoją przeszłością, ze skutkami swoich grzechów i decyzji, z trudnościami w relacjach z najbliższymi. To był też czas, kiedy bardzo świadomie widząc swoją bezradność ( bo pewnych procesów nie da się już cofnąć) zawierzyłam swoją rodzinę, męża, dzieci, nasze relacje – wszystko Bogu przez Maryję i św. Józefa. Prosząc Ją, aby to Ona stała się Matką moich dzieci, aby uczyła mnie bycia żoną, matką – na nowo. Ten proces odbywa się małymi kroczkami, bo taka jest moja pojemność stawania w Prawdzie i przyjmowania Bożego Miłosierdzia. Pan Bóg jest najlepszym lekarzem i terapeutą, nie zrobi nic wbrew nas.
Ileż ja doświadczyłam cudów dotyczących dzieci: m.in. uzdrowienie mojej córki Oli, wtedy miała 3 lata. Wpadła na moich oczach pod samochód. Obrażenia dotyczyły głównie głowy. Kilka godzin była nieprzytomna. Pęknięcie podstawy czaszki. Pierwsze rokowania były tragiczne. W chwili, kiedy rzesza przyjaciół się za nią modliła, a znajomy kapłan odprawiał za nią Eucharystię, moje dziecko odzyskało przytomność. Po 7 dniach była w domu bez żadnych medycznych konsekwencji tego wypadku!
Innym razem mój wtedy trzyletni syn został uzdrowiony z astmy. To moja mama wyprosiła u Maryi, nie mogąc patrzeć na cierpienie związane z atakami duszności, poszła w jego intencji na jednodniową pielgrzymkę, stanęła przed Maryją i poprosiła ją jak matka - Matkę, o zdrowie dla niego i odstawiła mu leki (syn był wtedy u niej na wakacjach). Nigdy już później nie miał ani jednego ataku duszności oskrzelowej.
Moja najmłodsza córka urodziła się jako wcześniak. W wieku 5 tyg. ważąc niewiele ponad 1 kg, przeszła sepsę (zakażenie ogólnoustrojowe). Nie funkcjonował żaden układ, stanęło serce, płuca, nerki, wątroba, nie miała płytek, leczenie nie przynosiło żadnej poprawy. Toczenia krwi, masy płytkowej - po kilka razy na dobę ! Po 3 dniach najlepszej opieki patrzyłam na bezradność lekarzy i na ogromne cierpienie (choć była w śpiączce farmakologicznej) swojego dziecka. Przełom nastąpił po paru tygodniach, kiedy oddałam jej życie w ręce Boga przez Maryję i jemu zostawiłam decyzję… i stał się cud! Moje dziecko jest pierwszym dzieckiem w historii oddziału (informacja sprzed 10 lat) które wygrało walkę z tym konkretnym szczepem bakterii. W tym czasie zmarło na oddziale kilkoro dzieci… Owszem córka nosi w sobie skutki wcześniactwa, ale nie tamtej infekcji! Po niej w najlepszym wypadku powinna być dzieckiem w znacznym stopniu niepełnosprawnym, ze znacznym porażeniem.
Ale i tak za największy cud uważam uzdrowienie naszego małżeństwa - właśnie za wstawiennictwem Maryi i św. Józefa. Coś, co po ludzku było niemożliwe – stało się możliwe. Ona wzięła w swoje ręce i powoli, krok po kroku uczyła nas Miłości do siebie na nowo, zupełnie innej Miłości. Jesteśmy ponad 25 lat po ślubie i od 3-4 lat patrzę na niego i mówię „Dziękuję Ci Boże za mojego męża” i mogę powiedzieć, że kocham go bardziej niż wcześniej, niż przed ślubem. Przez wiele lat nasza relacja była martwa – ale ożyła - dzięki Bożej interwencji i nadal się rozwija.
Od kiedy kroczę za Panem Bogiem widzę jak On do każdego trudnego wydarzenia mnie przygotowuje. Wcześniej zabiera mnie na górę Tabor i umacnia moją wiarę. A potem jak nie daję rady, idę pod Krzyż i tam spotykałam się z Maryją – to Ona mnie nauczyła oddawania wszystkiego!!! zaufania, współcierpienia, modlitwy, przebaczenia – sercem. To tu, pod krzyżem nauczyłam się kochać moich bliskich w wolności, dawać im wolność wyboru, nawet za cenę odejścia z Kościoła… i uczy mnie czekania. Nie ucieknę od cierpienia, bo ono jest wpisane w życie każdego z nas. Ale ja znam cierpienie przeżywane bez Boga i z Bogiem - i nikomu nie życzę cierpienia bez Boga, bez nadziei. To, co jest dla mnie obecnie największym bólem to patrzenie na cierpienie moich bliskich, którzy zmagają się z tym sami, nie chcą Boga. I tu uczę się od Boga Ojca, od Maryi „mądrego cierpienia”, współcierpienia – Miłości w wolności. Niestety za każdym razem uczę się tego jakby na nowo, bo ból bezradnego serca wobec wolności Człowieka jest realny. Uczę się zaufania, oddałam moje dzieci Bogu przez ręce Maryi. Komu jak nie Bogu i Matce będzie bardziej zależało na ich życiu? Ich Syn zapłacił za nich najwyższą cenę….
Mam nieodparte wrażenie, że już dzisiaj Maryja zaprasza mnie w inne miejsce – do stajenki betlejemskiej. Muszę wyjść z tego świata, poza granice tego co mnie jeszcze „ogranicza” i spotkać się z Nią i jej Synem w cichości tego miejsca. Jak odważę się na ten krok, dostanę do rąk najcenniejszy dar – samego Boga, w kruchości Dziecka, w kruchości małego opłatka/każda Eucharystia…. To miejsce, gdzie są zaproszeni wszyscy bez wyjątku, od osób których świat, lub sami się wykluczyli (pastuszkowie), po mędrców tego świata. Każdy z nas jest zaproszony, każdy z nas ma inną drogę. Tą Gwiazdą, która we współczesnym świecie wskazuje na Chrystusa jest Maryja. Nic nie zostawia dla siebie, wszystko co najcenniejsze - własne Dziecko daje nam …
Obym się już nigdy nie rozminęła z Łaską Pana Boga. Czego sobie i Wam życzę!
Na koniec jestem wdzięczna mojej ziemskiej mamie, że swoim życiem pokazywała mi to co dla niej było najcenniejsze- Boga i Maryję, u której zawsze szukała wsparcia i ochrony. Wyprosiła dla mojego taty, tuż przed jego śmiercią, łaskę pojednania się ze swoim ziemskim ojcem i z Bogiem Ojcem. Mnie Bóg dał łaskę poznania przyczyn jego picia, co dopełniło przebaczenie.
Za wszelkie dobro w moim życiu Chwała Panu !